niedziela, 15 marca 2009

Malaysia, Truly Asia. Truly, truly, może nawet za bardzo.


     Malezję poznałem z dwóch różnych punktów odniesienia. Bogatego i przepełnionego wieżowcami centrum biznesowego, jakim jest Kuala Lumpur, oraz spokojnej wyspy Langkawi, nastawionej na turystów. Po szoku spowodowanym temperaturą na poziomie 35 stopni C w dzień i 25 w nocy przyszedł czas na rozpoznanie terenu. Kuala Lumpur zachwyca. Kojarzyłem miasto ze słynnych bliźniaczych wież, jednak nie samymi wieżami miasto żyje, otoczone są one lasem kolejnych i kolejnych wieżowców, co sprawia wrażenie betonowej dżungli. Miasto wydaje sie być budowane bez jakiegokolwiek pomysłu architektonicznego i ogólnego planu, co na początku irytuje, ponieważ powoduje problemy komunikacyjne, ale później zaczyna się to postrzegać jako specyficzny urok. Układ ulic też pozostaje zagadką, gdy wydaje się, że do punktu docelowego mamy 10 minut drogi piechotą, bo tak wynika z mapy, to nagle okazuje się że trzeba po drodze wyminąć 3 hotele i droga wydłuża się do 30 minut, tak jakby najpierw powstały hotele , a później ulice. Poza tym KL to jeden wielki plac budowy, burzy się stare hotele, centra handlowe, buduje nowe, wyższe, większe. Za wzorce przeważnie służą inne centra biznesowe świata. Całość powoduje że jedną z pierwszych myśli jakie miałem gdy starałem się podsumować miasto, było słowo plastik czy kicz. Wszystkie te nowe budynki, niekończąca się betonowa masa o najróżniejszych kształtach, czy meczet zbudowany w postmodernistycznym stylu, a obok tego wszystkiego budynki pokolonialne, zaniedbane, posiadające magię. Sprawia to wrażenie sałatki ze zbyt wielu składników. Strawne, momentami dobre lecz z ciężkim do określenia smakiem. A gdy już wyjdzie się poza obręb centrum, wysokość zabudowy zmniejsza się do 3 piętrowych domów, niekończących się szeregowców, porozdzielanych wąskimi uliczkami, oraz z niezliczoną ilością klimatyzatorów(urządzenie niezbędne tam do normalnego funkcjonowania). W takiej też okolicy znajduję się China Town( żadne z tego Town, a jedynie kilka uliczek zastawionych milionami straganów), miejsce zachwalane we wszystkich przewodnikach. Trafiliśmy tam późna nocą(może przez to, ja to tak odebrałem) gdy ulice zaczynały się przerzedzać z turystów i sprzedających, a wszystko to wyglądało nie inaczej jak stadion dziesięciolecia w najlepszym okresie, a produktem typowo made in China były pirackie filmy porno, które chciano mi wcisnąć co krok, widocznie poznali swego. Oprócz tego znajdują się tam dziesiątki punktów gastronomicznych z lokalnymi specjałami. Niestety co fajnie wygląda w programach kulinarnych na żywo inaczej się trochę prezentuje, w telewizji nie widać plagi karaluchów, która wychodzi z kanalizacji miejskiej, czy tego jak te specjały są przygotowywane. Co do specjałów to tu wychodzi mój jedyny "zarzut" co do Malezji, a mianowicie ciężko jest uświadczyć cokolwiek typowo lokalnego, zaczynając od jedzenia a na architekturze czy kulturze kończąc. W Malezji mieszają się różne azjatyckie ludy, to widać, ciężko o jakąkolwiek odrębność. Poza tym samo KL to miasto mający jedynie 150 letnią historię przez co trudno uświadczyć tam wiekowe zabytki. Tak więc postawiono na nowoczesność i wychodzi im to dobrze.
     Całkiem inna bajką było Langkawi, wyspa wielkości małego polskiego województwa. Cała wyjęta z prawa podatkowego w celu przyciągnięcia turystów, pomysł się sprawdził. Ceny zrobiły się na równi w polskimi, szczególnie jeśli chodzi o alkohol. Malezja to kraj muzułmański, także produkty typu piwo czy papierosy są obłożone horendalnym podatkiem, bo w końcu prawdziwy muzułmanin nie korzysta z używek, a jak turysta chce to niech płaci. Na wyspie każdy jest uśmiechnięty i zadowolony z życia, a przynajmniej starają się sprawiać takie wrażenie. Gdy po raz setny raz w ciągu jednego dnia słyszy się „hellllo” , „how are youuuuuuu” w malezyjskim akcencie człowiek się zastanawia na ile jest to poza przyjęta pod turystę a na ile Malajowie to po prostu szczęśliwy naród. Choć z drugiej strony ich powodów do szczęścia nie uświadczyłem zbyt dużo, oczywiście poza okolicznościami przyrodowymi, gdy znikają hotele zaczyna się bieda, a poza tym konfrontacja z wypchanymi portfelami anglików musi kuć w oczy. No ale załóżmy że Malajowie z natury są szczęśliwi. O plażach i widokach pisał nie będę bo to widać na zdjęciach. 
     Sam ślub był czymś niepowtarzalnym, bo porównać tego do polskiego wesela nie sposób. Dodam tylko jedno, sama ceremonia ślubna odbywała się na innej plaży, samo wesele odbywało się na plaży naszego hotelu. Para młoda objechała całą wyspę aby znaleźć tę najpiękniejszą plażę i cholera udało im się. Gorący piasek, na nim ustawione krzesła dla gości(ogólnie tego niema na zdjęciach bo bateria padła mi w aparacie, wiem, jestem parówka), wszyscy twarzą zwróceni do morza z którego wyłaniały się dwie olbrzymie skały, przygrywał malezyjski zespół ludowy, i magia się tworzyła. Ceremonii przewodził malajski urzędnik o urodzie iście szatańskiej. Pewnie jakby ktoś opowiedział mi taką scenę to pomyślałbym, że trochę zalatuje pocztówką i kiczem, nie wiem czy to kilka kieliszków szampana czy jakaś inna filipińska, malezyjska znaczy się przypadłość, ale naprawdę robiło to wrażenie.
     Teraz kilka słów odnośnie anglików, tureckiego pochodzenia z którymi mieliśmy tam okazję poznać się. Była to strona rodzinna pana młodego. Słowo, które ich określa to dinner. Nie ważne co będziesz robił przez dzień, czy pójdziesz coś zwiedzać czy będziesz się wylegiwać na basenie(oni wybierali tylko to drugie), liczy się tylko gdzie pójdziesz na obiado-kolację i co na niej wybierzesz. Godzina przed dinner, rozmowa o tym co wybierzesz na dinner, a gdy już spożywasz to rozmowa o tym jak Ci wchodzi Twój dinner, a godzinę po dinner jeszcze ciągniesz temat rozmyślając jak Twoje oczekiwania wobec dinner pokryły się z realnymi doznaniami. Potrafili tak codziennie, przez bite 3-4 godziny, ale nie wychodziły z tego głębokie wywody na temat wyższości kaczki nad kurą, tylko odkrywcze uwagi w stylu, „uff ale pikantne”, „bardzo dobre”, no comment. Nie wiem z czego to wynika, czy my trafiliśmy na takich(z drugiej strony byli to naprawdę mili i uprzejmi ludzie, choć pamiętajcie nigdy nie dajcie się poczęstować winem, przez anglika, bo rozliczy was co do kieliszka), czy może oni jako naród, który takie podróże odbywa przynajmniej 2 razy do roku i widział dużo, to wszystko nie robi na nich już takiego wrażenia, może przyjechali tam tylko wypoczywać a nie zwiedzać, a może po prostu są leniwi?
     Zdjęcia są zamieszczone w mojej galerii internetowej, link po prawej stronie, a jakby ktoś nadal nie mógł znaleźć, to są dokładnie TU!
     Wpis ten niema być dziennikiem podróży(bo wyszedłby z tego kilkunastronicowy przewodnik), a jedynie cchiałem nakreślić moje odczucia co do Malezji. 8 dni mineło bardzo szybko, widzieliśmy dużo ale nie tyle ile chcieliśmy, ograniczało nas trochę towarzystwo, choć kilkukrotnie nie podporządkowaliśmy się dinnerowemu rygorowi, inaczej chyba nic byśmy na własną rękę nie zobaczyli. Malezja to taki azjatycki miks, masz tam wszystko po trochu z każdej azjatyckiej kultury, ale jednocześnie ciężko w któryś temat zgłębić się do końca. Ale na te 8 dni wypełnionych weselnymi sprawami wydaje się być idealnym wyborem aby zrozumieć czym jest azjatycka kultura. Na koniec pasowałoby się pożegnać po malezyjsku, niestety z racji tego, że tam prawie z każdym dogadasz się po angielsku nie uświadczyliśmy zbyt dużo ich mowy. Pamiętam natomiast słowo AWAS, które znajduje się przy każdej drodze w zasadzie co 100 metrów i oznacza, „uważaj na siebie”, co również może służyć jako pożegnanie. Także AWAS.