sobota, 12 grudnia 2009

BarBarBarbaraaaaaaaa!

Barburka za nami, opadł pył węgielny, Barbary kaca wyleczyły. Mój spóźniony prezent dla wszystkich Pań o tym pięknym imieniu. Również dla Panów, którzy po kokainie nakładają mało gustowne sukienki i każą mówić do siebie Barbara. Cześć.

czwartek, 5 listopada 2009

Co Ty wiesz o edukacji!!!??



Witam! Zebrało się kilka spraw, także bez owijania w bawełnę.
Tu jeden tekst. Tu natomiast drugi. Pisząc oba czułem się jakbym wrócił do szkoły średniej i znowu musiał pisać wypracowania. Było ciekawie. Szczególnie polecam drugi, czułem się w nim lepiej, bo mogłem trochę zahaczyć o politykę. Choć i tak część moich dywagacji została usunięta, ze względu na zbytnie "popłynięcie" w temat. Jeśli ktoś ma ochotę poczytać to zapraszam.

Druga sprawa, a mianowicie panie i panowie......cukier magazyn. Z inicjatywy Tymona zawiązało się coś ciekawego. Plan jest taki: stworzyć internetowy magazyn, aby móc się bardziej lansować, mieć co wpisać do CV i pozyskać fundusze z UE. To była nieoficjalna wersja.
A tak naprawdę chcemy robić to dlatego, że nam się chce, to przede wszytskim. Chcemy pokazywać fajne zjawiska, jednostki i w ogóle i tak dalej. Nie będzie niczego, tfu...znaczy wszytsko będzie fajne.
Jeśli chciałbyś/chciałabyś z Nami współpracować, albo przekazać coś ciekawego to pisz. Jesteśmy otwarci na wszystko. Póki co w piątek w Oborze, impreza promocyjna. Za 2 tygodnie będzie dostępny 1 numer, póki co jest na etapie składu, którego dopiero się uczymy. Także ręce potrzebne do pomocy. Ok, gdy wyjdzie to się pochwalę, tymczasem borem, lasem.


piątek, 2 października 2009

Dlaczego warto studiować w Lublinie?


Właśnie na tekst o takim tytule dostałem zlecenie, od wyborczej. Udało się, choć czasu miałem w zasadzie kilka godzin na napisanie, bo było to bardzo pilne, za pilne. Tak więc spodobało się i w dodatku ogólnopolskim, opisującym główne studenckie ośrodki naszego kraju, ja zachwalałem Lublin. Trochę przesadziłem, ale w sumie, zapłacili mi za to abym promował Lublin, a nie wytykał jego wady, więc sumienie czyste pozostało.

Studia w Lublinie, czyli rock&roll we wschodnim stylu.

Lublin od lat znany jest w Polsce jako studencka mekka, a student jest najlepszym towarem eksportowym stolicy Lubelszczyzny, oczywiście zaraz po Budce Suflera. Wskaźniki mówiące o średniej ilości studentów na 1000 mieszkańców, stawiają największe miasto po wschodniej stronie Wisły nawet przed Warszawą. Czemu tak się dzieje? Co jest magnesem przyciągającym młodych ludzi, nie tylko z Polski, do miasta nad Bystrzycą?

Duża oferta edukacyjna? Na pewno, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej czy Katolicki Uniwersytet Lubelski to ośrodki naukowe, znane i cenione w całej Europie, jeśli dodamy do tego Politechnikę Lubelską, Uniwersytet Medyczny, Przyrodniczy czy kilka naprawdę dobrych uczelni prywatnych to otrzymamy cały wachlarz możliwości. Więc popularna ostatnio metoda, studiowania jednocześnie na kilkunastu kierunkach aby wyłudzać wielokrotne stypendium, nie będzie stanowiła tutaj problemu. Lecz czy inne największe miasta w Polsce nie mają podobnej oferty? Mają, więc nie tu leży klucz do sukcesu.

A może chodzi o piękno miasta, jego unikalną architekturę, charakter? Krakowskie Przedmieście pachnie już wielkim światem, a zabytkowa starówka robi wrażenie. Sukcesywnie odrestaurowywana, z roku na rok błyszczy jeszcze jaśniej, a jej wąskie uliczki zaprowadzą nas na jedyny w swoim rodzaju olbrzymi plac zamkowy. Stojąc u podnóża zamku wystarczy odrobina wyobraźni aby przenieść się do czasów, kiedy płaszcz i szpada były wyznacznikami lansu. Ale miasto to nie tylko zabudowa, to także mnogie tereny zielone, porozrzucane po całym mieście, ale zawsze na tyle blisko, że bez problemu zrobimy sobie przerwę od betonu czy cegły. Należy tu również wspomnieć o Ogrodzie Saskim, który położony jest w centrum miasta, na terenie, którego znajduje się amfiteatr, nazwany przewrotnie muszlą koncertową. Czy to znaczy, że Lublin jest najpiękniejszym miastem w Polsce? Nie, nie jest. Jest miastem ładnym ale nie najładniejszym, nie ma się co oszukiwać. Jak widać doznania wizualne również nie decydują o sukcesie Lublina, więc co?

Imprezy! Tu również nie ma powodu do wstydu. Lokal za lokalem, taksówki zbędne bo i wszędzie pieszo dojdziemy, nie tracąc połowy nocy. Ceny lubelskie, tylko bawić się, nie umierać. Ci bardziej wybredni także nie powinni być zawiedzeni, pełen zestaw festiwali, koncertów czy innych imprez artystycznych może przyprawić o ból głowy, szczególnie gdy dojdziemy do wniosku, że na wszystkie i tak nie starczy nam czasu. Niestety w pewnym momencie studiowania przychodzi taki moment, że niestety uczyć się trzeba. Prawda bywa straszna. Czy Lublin jest imprezowym miastem? Jest i to bardzo, ale tak naprawdę, które miasto w Polsce nie jest? Także rozwiązania naszej zagadki szukamy dalej.

Może to wciąż rosnący potencjał gospodarczy regionu? Wraz z coraz lepszą infrastrukturą przybywają kolejni inwestorzy, świadomi potencjału jakim są absolwenci lubelskich uczelni. Utworzenie specjalnej strefy ekonomicznej też przynosi już pierwsze plony, a Lublin przestał być traktowany jako Polska B, jeśli chodzi o zagranicznych inwestorów. Do tego dochodzą Lubelskie marki rozpoznawane w całej Polsce, takie np. jak Polmos Lublin, producent słynnej Gorzkiej Żołądkowej, czy firma Black Red White, nazywana coraz częściej z racji profilu działalności i sukcesów polską Ikeą. To wszystko są fakty, ale co by nie mówić Lubelszczyzna drugą Silesią nigdy nie będzie, i nawet świetnie prosperująca kopalnia Bogdanka wiosny nie czyni.

Jeśli żaden z tych czynników to co? One wszystkie razem, ale wciąż do sukcesu brakuje jednego z nich, najważniejszego, ludzkiego. Ludzie, to największy kapitał Lublina. Umiejscowienie miasta sprawiło, że od wieków mieszały się tu kultury, wschodnia z zachodnią, chrześcijańska z żydowską. Historia bywała burzliwa, ale ludzie czerpali z tego mixu wszystko co najlepsze, nie zapominając przede wszystkim o wschodniej fantazji. To widać, to zostało w ludziach, zostało w mieście. Każdy po wizycie w Lublinie czuje specyfikę tego miejsca, jego wyjątkowość, magię. Coś co ciężko zdefiniować, ale podświadomie się to wyczuwa.

Lublin wyrasta obecnie na stolicę Europy Wschodniej, staje się mostem pomiędzy „starą” Europą Zachodnią, a „młodą” Europą Wschodnia. Staje się miejscem spotkania zachodniej nowoczesności ze wschodnią tradycją. Kiedyś łączył różne kultury, dziś ma połączyć dwie Europy. Wszystko to sprawia, że młodzi ludzie wybierają Lublin jako miejsce ostatniego etapu edukacji. Wybierają, ponieważ nie szukają wyścigu szczurów, miejskiego przepychu i tym podobnych mało fajnych rzeczy. Szukają czegoś innego, przygody. Tu ja znajdą. Ale tak naprawdę to wszystkie te argumenty są niczym w porównaniu z doznaniem jakie przynosi lubelski kefir, po całonocnej imprezie, w pięknych okolicznościach przyrody, jakie gwarantuje na Ogród Saski w ciepły majowy poranek.

poniedziałek, 21 września 2009

LUBLIN.



Witam.
Cześć i czołem. Długo mnie nie było, poprzedni post nie dokończony i w ogóle. Ale nic to, nakreślmy kolejną grubą kreskę i zapomnijmy o tym co było.
Temat jest nie przypadkowy, jako że ostatnio dwukrotnie pisałem o swojej lubelszczyźnie. Za pierwszym razem na konkurs dla młodych dziennikarzy, w którym tekstem Lubelszczyzna 2030(jednym z warunków konkursu było, aby praca dotyczyła miejsca, w którym się żyje) zdobyłem wyróżnienie. Drugi tekst to już inna bajka i coś nowego a mianowicie dostałem zlecenie od Wyborczej(tak, tak!!!), dodam że konkurs powyżej również organizowała Wyborcza, na napisanie tekstu pod tytułem; "Dlaczego warto studiować w Lublinie?". Także jak widać miałem w tym temacie kilka ostatnio miłych niespodzianek, w każdym bądź razie chciałem zaprezentować obie moje prace. Chronologicznie, w kolejności jakiej zostały napisane, drugą pracę zamieszczę w oddzielnym poście, co by na raz za dużo nie było i oczywiście abym mógł się dłużej chwalić. Także miłego czytania.

LUBELSZCZYZNA 2030

Polska 2030 – 16 gospodarka świata. Lubelszczyzna 2030 – 1 skansen Europy.

By zrozumieć dzisiejszą Lubelszczyznę musimy sięgnąć pamięcią 20 lat wstecz, do początku drugiej dekady XXI wieku. Gdy spirala konsumpcjonizmu zaczynała pokonywać Kryzys( pisane z dużej litery jako nazwa własna, to nie był jakiś tam kryzys, to był ten Kryzys), a Polacy wyczekiwali z utęsknieniem pierwszego gwizdka na EURO2012. Imprezy rozgrywanej na pięknych i nowych stadionach, jakich nigdy kraj nad Wisłą nie widział. Aby zdążyć z ich realizacją rząd musiał zrezygnować z innych wydatków, min. z programu wyrównywania szans pomiędzy wschodnią i zachodnią częścią kraju. Zrezygnowano więc z budowy tak długo wyczekiwanych dróg ekspresowych wiodących przez Lubelszczyznę. Także regionowi udało się zachować zaszczytne pierwsze miejsce w Europie, jako teren najmniej atrakcyjny dla inwestorów. A gdy opadła gorączka futbolowa wraz z końcem mistrzostw Europy, spadł również zapał rządu do inwestycji, szczególnie w infrastrukturę. Zbliżały się kolejne wybory, lud był świeżo nasycony igrzyskami, także do pełni szczęścia potrzebował jeszcze chleba a nie asfaltu czy betonu.
Co prawda dróg nie wybudowano, lecz w 2015 położono tory pod nowoczesną kolej, dzięki czemu czas podróży do stolicy skrócił się do godziny i 30 minut. Lublin drugą Łodzią z dumą obwieścili urzędnicy miejscy. Bilbordy przedstawiały młodą, uśmiechniętą parę, która chwali się że prace ma w Warszawie, a sypialnie w Lublinie. Plakat co prawda nie dodawał, że poza tymi dwiema czynnościami, parze nie starcza czasu już na nic. Lecz mało to ważne, gdyż marzenie prezydenta Palikota się spełniło. Lud pomysłu jednak nie podchwycił i wybrał one way ticket, a miasto powoli zaczynało się wyludniać. Lublin dawniej okrzyknięty zagłębiem studentów, dzierżył tytuł dalej, lecz najznakomitszy towar był produkowany już prawie wyłącznie na eksport.
Kolejny sukces przychodzi w roku 2018. Na setną rocznicę odzyskania niepodległości, w Świdniku ukończony zostaje port lotniczy, nazwany imieniem Unii Lubelskiej. Niestety szybko okazuje się że nazwa jest myląca dla młodzieży, która pyta "jak to możliwe że unia europejska zaczęła się w Lublinie"? Reakcja jest szybka i rozpisane zostaje referendum na nazwę godną i trafną. Decyzja ludu jest ostateczna i bezdyskusyjna, tak więc w Świdniku powstaje lotnisko imienia Budki Suflera. Nikt już nic nie mówi. Nasi wiedzą, zagraniczni boją się pytać. Lotnisko staje się faktem, sukces mitem. Inwestor nie przylatuje, towar eksportowy coraz szybciej odlatuje. Przylatują coraz częściej za to turyści z całego kontynentu, ciekawi nowego połączenia do nieznanego im zakątka Europy. Lecą w nieznane, po nowe. Nowe jest, a w zasadzie stare, lecz to jest dla nich zachwycające. Dociekliwie pytają ile władze przeznaczają funduszy aby zachować stary socjalistyczny styl, prawie już zapomniany. Dziurawe drogi, obskurne miasta, konie na polu, chłopi na roli. Coś o czym Europa zapomniała tu wciąż trwa i ma się dobrze. Europa jest wdzięczna. Rewanżuje się potopem turystów, który pragnie zobaczyć "jak to kiedyś było". Rząd korzysta z okazji, premier wypowiada się jasno: "dość już z inwestycjami na Lubelszczyźnie, nie możemy zniszczyć jej niepowtarzalnego charakteru". I tak zakończyły się inwestycje, zanim nastał ich początek. Ludziom "niepowtarzalnym charakterem" pozostało wyżyć. Miała kiedyś Polska Jarmark Europa, teraz będzie Skansen Europa. Premier zapowiedział starania o wpisanie całego regionu na listę światowego dziedzictwa UNESCO, co też stało się w 2029 roku. Skansen Lubelszczyzna stał się faktem.
Tak to było z tą Lubelszczyzną. A jak jest dziś? Co się zmieniło? Czy Lublin został stolicą Europy Wschodniej jak obiecywano? Zanim dojdziemy do stolicy regionu, zobaczy co na nas czeka w okolicy. Słynne lubelskie drogi bez zmian, koleiny tak duże że auto wpada w nie jak w tory, przez co może ciężko się i skręca, ale jedzie się prosto jak na autopilocie. Ma to zresztą olbrzymi wkład w poprawę bezpieczeństwa na drodze, bo jak tu wypadek spowodować skoro wszystkie drogi są zasadniczo bezkolizyjne? Kolejna rzecz jaka rzuca się w oczy to olbrzymi rozwój agroturystyki. Każdy kto ma kawałek ziemi otworzył gospodarstwo agroturystyczne, szyldy zachęcające we wszystkich językach świata. Hit tego sezonu to koszenie pola sierpem, na samym chlebie i wodzie, przez 12 godzin non stop. Spanie na sianie, poranna toaleta w rzece. Japończycy zachwyceni. Jedziemy dalej, mijamy Kraśnik, miasto słynące kiedyś z produkcji łożysk. Niestety uległo Kryzysowi i fabryka padła, ludzie wyemigrowali. Po latach znaleziono nowy sposób na wykorzystanie budynków fabrycznych. Powstał tu największy w Europie festiwal muzyki techno, który odbywa się w 9 dawnych halach produkcyjnych. Słynna jest szczególnie dawna kuźnia, gdzie ludzie bawią się wśród dźwięków jakie wydobywają z siebie młoty, wcześniej wykorzystywane do kucia metali. Dała ona podwaliny nowemu gatunkowi muzycznemu, nazwanemu machine techno.
Z awangardowego Kraśnika przenieśmy się do Lublina. Zaraz, zaraz powie ktoś, a co z Nałęczowem, co z Kazimierzem Dolnym? Fakt, były takie miejsca na Lubelszczyźnie, były. Wraz z nowa reformą administracyjną zostały wyłączone z województwa lubelskiego jako autonomiczne jednostki terytorialne. Zdecydowało referendum. Weekendowa Mekka warszawiaków przejęta. Stolica triumfuje, Lublin opłakuje. Podobny zabiegł przeszły Puławy, które z radością wpadły w objęcia województwa mazowieckiego. Wracając do Lublina, tutaj również bogata oferta kulturalna, co prawda młodzież dawno uciekła, ale Uniwersytet Trzeciego Wieku prężny jak nigdzie indziej. Oferta wykładowa w wielu językach, a juwenalia wyparły senioralnia. Wszystko to wskazywałoby że Lublin jest miastem spokojnej starości, nic z tego! Festiwale kultury żydowskiej czy wschodnioeuropejskiej rozpalą was do czerwoności. Co prawda, organizowane już od ponad dwóch dekad straciły trochę na świeżości, lecz w końcu co Skansen to skansen, dziedzictwo zobowiązuje.
Czy Lublin został stolicą Europy Wschodniej, jak przepowiadały hasła na bilbordach? Nie do końca, tą zaszczytną funkcję przejął(przejął to trochę mylne słowo, bo można coś od kogoś przejąć, jeśli ten ktoś to coś posiada, no a z Lublinem to wiadomo...) Kijów, odkąd Ukraina wstąpiła w szeregi UE.
Lubelszczyzna jaka jest każdy widzi. Piękna, spokojna, trochę na uboczu. Zawierająca wiele sekretów, trudnych do znalezienia, lecz wynagradzających trud potrzebny do ich odkrycia. A przede wszystkim zamieszkała przez wspaniałych ludzi. Sumując, wspaniała na weekend czy urlop, ciężką na co dzień. Lata mijają, realia się nie zmieniają.

niedziela, 3 maja 2009

Wstep.


Heloł, wieksza ilość czasu wolnego, dzięki "długiemu" weekndowi, sprawiła że przekopałem komputer i znalazłem opowiadanie(to chyba w tym przypadku trochę za duże słowo), które zacząłem pisać w okresie noworocznym, ale nie skończyłem. Powstała pierwsza część, którą można nazwać wstępem. Troche poprawiłem i zamieszczam, natomiast kolejną część zamieszczę niebawem(bardzo względne słowo;])


Sylwester.

Witajcie, dziś opowiem Wam pewną historię. Historię pewnej nocy, w pewnym miejscu z pewnymi bohaterami. Noc zaiste wyjątkowa, gdyż zdarzająca się jedynie raz do roku. Co prawda w noc tę zwierzęta nie mówią ludzkim głosem, ale ludzie, jakby zaczynali porozumiewać się zwierzęcym. Także  otwórzcie paczkę orzeszków i zapraszam.

Akcje należałoby gdzieś osadzić na mapie, powiedzmy Warszawa, ulica niech będzie hmmm, Kasztanowa, bo czemu by nie. Zresztą Kasztanowa jest w każdym większym mieście. Ślepy traf, Kasztanowa to już prawie gdzieś w Konstancinie, ale najgorsze jest to, że nie widzę tam żadnych bloków mieszkalnych, rzecz wymaganą aby historia ruszyła. No dobra , przecież to tylko fikcja, niech będą więc aleje Jerozolimskie. W tym momencie bohaterowie otrzymują dwukrotnie lepiej płatną prace niż pierwotnie zakładałem, ale w sumie co będę im żałował? Fakty są takie, mamy kamienicę na al. Jerozolimskich, niedaleko parku Szczęśliwieckiego, co by ładne widoki z okna były. Niestety budynek nie jest z zewnątrz w najlepszym stanie, na co lokatorzy wielokrotnie zwracali uwagę zarządcy budynku, póki co bez skutku. W kamienicy jest mieszkanie naszych bohaterów, rzecz jasna nie tylko. Ograniczę się do przedstawienia sąsiadów z piętra. Nasze lokum wypada na wprost schodów, tak więc stojąc twarzą do drzwi owego lokum, kierując swe oczy na lewo, ważne aby nie skręcać również tułowia! Gdy skręcimy tułów w lewo i głowę również w tym kierunku, mamy wtedy….znowu schody głuptasy. Dlatego mówię, tylko głowę! Skręcamy więc głowę w lewo i widzimy kancelarię adwokacką, no ale co tu o niej opowiadać, wypisz wymaluj Magda M. Tak więc Joanna Brodzik i Paweł Małaszyński bywają na naszej klatce schodowej. Ale fajnie! Co prawda nie oni, tylko bohaterów których grają, ale to nie szkodzi i tak jest fajnie. Bo musze wam powiedzieć, że po zakończeniu drugiej edycji serialu, Magda M. i jej wspólnicy przenieśli się do naszej kamienicy, że niby taniej, bo przegrali jakieś ważne sprawy, że jakieś długi, sex afera, narkotyki… stop. Przecież to nie nasze sprawy. Skupmy się  na sobie, znaczy naszych bohaterach. Lecz zanim do nich przejdę musze przedstawić drugiego sąsiada z piętra numer 2. Zapomniałem wcześniej podać na którym piętrze „mieszkamy”, w kamienicy na alejach Jerozolimskich, niedaleko parku Szczęśliwieckiego. Drugi sąsiad na imię ma Józef, wiek około chrystusowy, chyba czasami gra na trąbce, albo puszcza bardzo słabe płyty jakiś trębaczy. Nic więcej nie powiem, gdyż nic więcej na jego temat nie wiem. Cholera zapomniałem o windzie, będzie potrzebna, o które trudno w kamienicach, ale w sumie bywają takie stare kamienice ze starymi windami, które są równie piękne jak i wadliwe. Teraz pewnie Ci najbystrzejszy pomyśleli, że „O! Na pewno będzie coś z windą”, cholera  macie mnie. Nie da się ukryć, będzie coś z windą. Dobra, mamy już zbudowane jako takie tło, czas w nie wpisać bohaterów.

Bohaterów mamy trzech, a raczej troje, jako, że jednym z nich jest kobieta. Na imię ma Alicja, lat 26, ukończyła poznańską Akademię Ekonomiczną, po czym przyjechała do Warszawy, gdzie rozpoczęła pracę powiązaną w jakiś sposób z kierunkiem, który skończyła. Co już samo w sobie jest dużym osiągnięciem. Zapomniałem, że praca powinna być dobrze płatna. Niech więc będzie, Alicja po roku ciężkiej pracy na niższych stanowiskach została doceniona przez szefów i awansowała na kierownika pionu(jakiegoś pionu). Co prawda, po firmie chodzą plotki, że w błyskawicznym awansie wspomagała się dopingiem w postaci własnego ciała, ale podobno cel uświęca środki. Należy dodać że Alicja jest niczego sobie brunetką, wzrostu 168, lubiącą chodzić w szpilkach. Chodzi w nich nawet po domu, ale tylko wtedy gdy jest sama. Zakłada do nich sexowną bieliznę i wije po przedpokoju gdzie znajduję się duże lustro. Ruszając w dziwny sposób biodrami na boki, co ma sprawiać że czuje się jak modelka Victorii Secret. Alicja gardzi każdym, kto zarabia poniżej 6 tyś zł netto, sama bierze tyle, tylko że brutto, ale wie że aby facet był jej wart musi być lepszy o tarę, inaczej miłość nie ma wystarczających fundamentów.  Tyle póki co starczy.

Drugi będzie Bartek, lat 27, kolega Alicji z liceum. Przyjechał do Warszawy na studia,  coś na politechnice, ale nawet rodzice nie bardzo wiedzieli co. Natomiast dopiero po dwóch latach dowiedzieli się że ich syn na pierwszym roku zakończył edukacje na uczelni, a raczej uczelnia zakończyła go edukować. Tata był strasznie dumny gdy syn przywoził na każde święta indeks, gdzie piątek było niemal tyle samo co czwórek, a trójki zdarzały raz na semestr. Co prawda w jego indeksie za wykładowców robili koledzy poznani na pierwszym roku, ale skąd jego ojciec mógł o tym wiedzieć, ufał. Znajomym do pracy nawet ten indeks raz zaniósł, taki był z syna dumny. Bajka się skończyła, gdy rodzicie chcieli zrobić synowi niespodziankę i wpadli do stolicy z niezapowiedzianą wizytą, udali się wprost na uczelnie, bo przecież gdzie może w południe przebywać pilny student? Z dumą wchodzili do dziekanatu, by spytać o plan zajęć syna. Wychodzili ze wstydem. Miła pani poinformowała ich, że nikt o takim nazwisku nie figuruje w wykazie studentów, a gdy zapewniali że syn ich, rodzony, jest wręcz perłą tej uczelni, ta zajrzała głębiej do szafy i prawda wyszła na jaw. Bartek mało faktem przejęty, stwierdził aby ojciec się tak nie przejmował bo nie takie rzeczy ludzie ludziom robili i jak ojciec chce to on dalej będzie mu przynosił wypełniony indeks aby tamten mógł kolegom się chwalić. Ojciec propozycji nie przyjął i przestał finansować „edukację” syna. Nie zrobiło to na nim wrażenia, gdyż w czasie gdy koledzy siedzieli na nudnych wykładach, nasz bohater nie próżnował. Zaczął karierę zawodową w sklepach z odzieżą. Co pozwoliło złapać mu trochę kontaktów zawodowych, między innymi w USA, skąd zaczął sprowadzać buty. Trzeba przyznać znał się na tym, Następnie otworzył własny mały sklepik, gdzie wtajemniczeni kupowali produkty z limitowanych edycji i płacili za nie grube pieniądze. Kochał buty i wcale się tego nie wstydził. Pod tym względem przypominał kobietę, a jego pokój zaplecze sklepu obuwniczego. Sklep pozwolił mu być postacią rozpoznawalną w imprezowym światku Warszawy, a dobre znajomości z nim owocowały unikalną parą nowych trampek, których zostało wypuszczonych jedynie 1000 sztuk na całym świecie, bo malował je ręcznie znany japoński grafik. Że też nikt nigdy nie wspomina o wkładzie chińskich dłoni w to „dzieło”. Należy dodać, że Bartek mężczyzną był niczego sobie, czego zresztą był świadomy i nie wahał się tego użyć.

Należy tu zaznaczyć, że Bartek spełniał podstawowy warunek partnerstwa Alicji, jednak między znajomymi nigdy nie iskrzyło, może dlatego że ona zawsze miała za niedojrzałego gościa ze zboczeniem, które było jego pasją. On z kolei miał ja za sztywną idiotkę z olbrzymią pewnością siebie, nie popartą żadnymi atrybutami. Cóż, pisani sobie nie byli.

Na koniec został nam rodzynek, Cezary. Chyba straszy trochę od pozostałej dwójki ale są to tylko przypuszczenia, gdyż nikt nigdy z domowników o wiek go nie pytał, a sam nie miał w zwyczaju się wychylać. Zresztą cały jego kontakt z domownikami polegał jedynie na krótkich spotkaniach w kuchni, w ciągu których domownicy dowiedzieli się że Cezary kocha komputery, jest informatykiem, pracuje w domu, przyjaciół w większości ma w sieci  a dziewczyn ma setki. Wszystkie w formacie „.jpg”. Nie wiedzieli o nim zbyt dużo, pytany odpowiadał szczątkowo, co zniechęciło ich do rozwijania kontaktów. Jednak Cezary mimo że był informatykiem, to nie podtrzymywał wszystkich stereotypów związanych z tą profesją. Zawsze był czysty i pachnący dobrymi perfumami. Wychodził z pokoju tylko aby zaspokoić potrzeby fizjologiczne, co powodowało że jego nadmierne dbanie o higienie stało się podejrzane. Owe sprzeczności bardzo intrygowały współlokatorów, Bartek widział w nim skrywającego się maniaka sexualnego, a przynajmniej ostrego fetyszystę, natomiast Alicja miała go za zwykłego nieśmiałego gościa, albo za super inteligentnego, który nie potrafi się dogadać z posiadaczami IQ<150.>

Ważne w tym domu było to, że Cezary regularnie płacił swoją część czynszu, a że go mało widywali uznali nawet za plus, czuli się jakby mieszkali sami. Informatyk nasz zresztą wprowadził się do obecnego mieszkania jako ostatni, czynsz nie należał do najtańszych, A&B nie lubili próżni za którą trzeba płacić, także Cezary został zaakceptowany natychmiast jak się pojawił w mieszkaniu z deklaracją, że płaci czynsz z góry za pół roku. Należy tu jeszcze nadmienić, że C był drugą osobą oglądająca mieszkanie, jako pierwsza pojawiła się młoda blondynka o bardzo charakterystycznej urodzie. Ten fakt bardzo nie spodobał się Alicji, która nie zgodziła się na współlokatorkę, która z kolei bardzo faworyzował Bartek. Po długiej dyspucie doszli do wniosku, że kandydat na „trzeciego” musi być maksymalnie „nijaki”, aby nie zakłócić równowagi, jaką wypracowali A&B. Co było niezmiernie trudne zważywszy, że oboje nie zwykli ustępować. Tym oto sposobem, Cezary wygrał casting, z czego zresztą był równie zaskoczony co szczęśliwy.

Tyle tytułem wstępu. Czas przejść do rozwinięcia. Akcja dzieje się 31 grudnia, mamy godzinę 14. U Alicji są dwie znajome, a z jej pokoju co chwilę dobiegają żeńskie chichoty. Dziewczyny przymierzają propozycje kreacji na dzisiejszą noc. Nie krępują się sobą. Nakładają jedną sukienkę, słuchają opinii, rozbierają się i wskakują w kolejną. Głosy dolatują do pokoju Cezarego, gdzie jedynym dźwięk wytwarza wiatrak komputera. Informatyk marzy aby być w pokoju z dziewczynami. Nie wie co dokładnie co „ONE” tam robią, ale wyobraźnie ma bujną. Widzi je w samej bieliźnie, kotłujące się w łóżku, siłują się. On jako wieloletni fan amerykańskich zapasów jest sędzią, nie każe zawodniczek za niszczenie kostiumu przeciwniczki, wręcz nagradza to dodatkowymi punktami. Rozmarza się, jednak szybko wraca do rzeczywistości, cuci go sygnał komunikatora internetowego. Wiadomość brzmi: „kupiłam nową zbroję i miecz, wbijaj na serwer to zobaczysz”. Wbija. Prawdziwą miłość da się też wyrazić w kodzie zero-jedynkowym, błyskotliwie zauważa w myślach i wraca do życia przerwanego przez „real life”.  

niedziela, 15 marca 2009

Malaysia, Truly Asia. Truly, truly, może nawet za bardzo.


     Malezję poznałem z dwóch różnych punktów odniesienia. Bogatego i przepełnionego wieżowcami centrum biznesowego, jakim jest Kuala Lumpur, oraz spokojnej wyspy Langkawi, nastawionej na turystów. Po szoku spowodowanym temperaturą na poziomie 35 stopni C w dzień i 25 w nocy przyszedł czas na rozpoznanie terenu. Kuala Lumpur zachwyca. Kojarzyłem miasto ze słynnych bliźniaczych wież, jednak nie samymi wieżami miasto żyje, otoczone są one lasem kolejnych i kolejnych wieżowców, co sprawia wrażenie betonowej dżungli. Miasto wydaje sie być budowane bez jakiegokolwiek pomysłu architektonicznego i ogólnego planu, co na początku irytuje, ponieważ powoduje problemy komunikacyjne, ale później zaczyna się to postrzegać jako specyficzny urok. Układ ulic też pozostaje zagadką, gdy wydaje się, że do punktu docelowego mamy 10 minut drogi piechotą, bo tak wynika z mapy, to nagle okazuje się że trzeba po drodze wyminąć 3 hotele i droga wydłuża się do 30 minut, tak jakby najpierw powstały hotele , a później ulice. Poza tym KL to jeden wielki plac budowy, burzy się stare hotele, centra handlowe, buduje nowe, wyższe, większe. Za wzorce przeważnie służą inne centra biznesowe świata. Całość powoduje że jedną z pierwszych myśli jakie miałem gdy starałem się podsumować miasto, było słowo plastik czy kicz. Wszystkie te nowe budynki, niekończąca się betonowa masa o najróżniejszych kształtach, czy meczet zbudowany w postmodernistycznym stylu, a obok tego wszystkiego budynki pokolonialne, zaniedbane, posiadające magię. Sprawia to wrażenie sałatki ze zbyt wielu składników. Strawne, momentami dobre lecz z ciężkim do określenia smakiem. A gdy już wyjdzie się poza obręb centrum, wysokość zabudowy zmniejsza się do 3 piętrowych domów, niekończących się szeregowców, porozdzielanych wąskimi uliczkami, oraz z niezliczoną ilością klimatyzatorów(urządzenie niezbędne tam do normalnego funkcjonowania). W takiej też okolicy znajduję się China Town( żadne z tego Town, a jedynie kilka uliczek zastawionych milionami straganów), miejsce zachwalane we wszystkich przewodnikach. Trafiliśmy tam późna nocą(może przez to, ja to tak odebrałem) gdy ulice zaczynały się przerzedzać z turystów i sprzedających, a wszystko to wyglądało nie inaczej jak stadion dziesięciolecia w najlepszym okresie, a produktem typowo made in China były pirackie filmy porno, które chciano mi wcisnąć co krok, widocznie poznali swego. Oprócz tego znajdują się tam dziesiątki punktów gastronomicznych z lokalnymi specjałami. Niestety co fajnie wygląda w programach kulinarnych na żywo inaczej się trochę prezentuje, w telewizji nie widać plagi karaluchów, która wychodzi z kanalizacji miejskiej, czy tego jak te specjały są przygotowywane. Co do specjałów to tu wychodzi mój jedyny "zarzut" co do Malezji, a mianowicie ciężko jest uświadczyć cokolwiek typowo lokalnego, zaczynając od jedzenia a na architekturze czy kulturze kończąc. W Malezji mieszają się różne azjatyckie ludy, to widać, ciężko o jakąkolwiek odrębność. Poza tym samo KL to miasto mający jedynie 150 letnią historię przez co trudno uświadczyć tam wiekowe zabytki. Tak więc postawiono na nowoczesność i wychodzi im to dobrze.
     Całkiem inna bajką było Langkawi, wyspa wielkości małego polskiego województwa. Cała wyjęta z prawa podatkowego w celu przyciągnięcia turystów, pomysł się sprawdził. Ceny zrobiły się na równi w polskimi, szczególnie jeśli chodzi o alkohol. Malezja to kraj muzułmański, także produkty typu piwo czy papierosy są obłożone horendalnym podatkiem, bo w końcu prawdziwy muzułmanin nie korzysta z używek, a jak turysta chce to niech płaci. Na wyspie każdy jest uśmiechnięty i zadowolony z życia, a przynajmniej starają się sprawiać takie wrażenie. Gdy po raz setny raz w ciągu jednego dnia słyszy się „hellllo” , „how are youuuuuuu” w malezyjskim akcencie człowiek się zastanawia na ile jest to poza przyjęta pod turystę a na ile Malajowie to po prostu szczęśliwy naród. Choć z drugiej strony ich powodów do szczęścia nie uświadczyłem zbyt dużo, oczywiście poza okolicznościami przyrodowymi, gdy znikają hotele zaczyna się bieda, a poza tym konfrontacja z wypchanymi portfelami anglików musi kuć w oczy. No ale załóżmy że Malajowie z natury są szczęśliwi. O plażach i widokach pisał nie będę bo to widać na zdjęciach. 
     Sam ślub był czymś niepowtarzalnym, bo porównać tego do polskiego wesela nie sposób. Dodam tylko jedno, sama ceremonia ślubna odbywała się na innej plaży, samo wesele odbywało się na plaży naszego hotelu. Para młoda objechała całą wyspę aby znaleźć tę najpiękniejszą plażę i cholera udało im się. Gorący piasek, na nim ustawione krzesła dla gości(ogólnie tego niema na zdjęciach bo bateria padła mi w aparacie, wiem, jestem parówka), wszyscy twarzą zwróceni do morza z którego wyłaniały się dwie olbrzymie skały, przygrywał malezyjski zespół ludowy, i magia się tworzyła. Ceremonii przewodził malajski urzędnik o urodzie iście szatańskiej. Pewnie jakby ktoś opowiedział mi taką scenę to pomyślałbym, że trochę zalatuje pocztówką i kiczem, nie wiem czy to kilka kieliszków szampana czy jakaś inna filipińska, malezyjska znaczy się przypadłość, ale naprawdę robiło to wrażenie.
     Teraz kilka słów odnośnie anglików, tureckiego pochodzenia z którymi mieliśmy tam okazję poznać się. Była to strona rodzinna pana młodego. Słowo, które ich określa to dinner. Nie ważne co będziesz robił przez dzień, czy pójdziesz coś zwiedzać czy będziesz się wylegiwać na basenie(oni wybierali tylko to drugie), liczy się tylko gdzie pójdziesz na obiado-kolację i co na niej wybierzesz. Godzina przed dinner, rozmowa o tym co wybierzesz na dinner, a gdy już spożywasz to rozmowa o tym jak Ci wchodzi Twój dinner, a godzinę po dinner jeszcze ciągniesz temat rozmyślając jak Twoje oczekiwania wobec dinner pokryły się z realnymi doznaniami. Potrafili tak codziennie, przez bite 3-4 godziny, ale nie wychodziły z tego głębokie wywody na temat wyższości kaczki nad kurą, tylko odkrywcze uwagi w stylu, „uff ale pikantne”, „bardzo dobre”, no comment. Nie wiem z czego to wynika, czy my trafiliśmy na takich(z drugiej strony byli to naprawdę mili i uprzejmi ludzie, choć pamiętajcie nigdy nie dajcie się poczęstować winem, przez anglika, bo rozliczy was co do kieliszka), czy może oni jako naród, który takie podróże odbywa przynajmniej 2 razy do roku i widział dużo, to wszystko nie robi na nich już takiego wrażenia, może przyjechali tam tylko wypoczywać a nie zwiedzać, a może po prostu są leniwi?
     Zdjęcia są zamieszczone w mojej galerii internetowej, link po prawej stronie, a jakby ktoś nadal nie mógł znaleźć, to są dokładnie TU!
     Wpis ten niema być dziennikiem podróży(bo wyszedłby z tego kilkunastronicowy przewodnik), a jedynie cchiałem nakreślić moje odczucia co do Malezji. 8 dni mineło bardzo szybko, widzieliśmy dużo ale nie tyle ile chcieliśmy, ograniczało nas trochę towarzystwo, choć kilkukrotnie nie podporządkowaliśmy się dinnerowemu rygorowi, inaczej chyba nic byśmy na własną rękę nie zobaczyli. Malezja to taki azjatycki miks, masz tam wszystko po trochu z każdej azjatyckiej kultury, ale jednocześnie ciężko w któryś temat zgłębić się do końca. Ale na te 8 dni wypełnionych weselnymi sprawami wydaje się być idealnym wyborem aby zrozumieć czym jest azjatycka kultura. Na koniec pasowałoby się pożegnać po malezyjsku, niestety z racji tego, że tam prawie z każdym dogadasz się po angielsku nie uświadczyliśmy zbyt dużo ich mowy. Pamiętam natomiast słowo AWAS, które znajduje się przy każdej drodze w zasadzie co 100 metrów i oznacza, „uważaj na siebie”, co również może służyć jako pożegnanie. Także AWAS.


środa, 18 lutego 2009

Majk zdobywa Świat!Damn!


Jak mówi reklama: "Malaysia, the truly Asia", lecę to sprawdzić. Także relacja juz na początku marca.Bez odbioru.
Ps. Jest konkurs, szukać w komentarzach do poprzedniego posta. Ciał. See ya.

czwartek, 12 lutego 2009

Moje 20 lat.


Ostatnio "Wyborcza" rozpoczeła kampanie pod tytułem "moje 20 lat", pewnie niektórzy wiedzą o co chodzi, ale dla tych co nie wiedzą to w skrócie polega to na tym, że do redakcji można wysłać swoje wspomnienia/wrażenia z życia w wolnej Polsce, a jeśli sie będzie miało troche szczęścia to oni to opublikują. Także poniżej przedstawiam moje własne 20 lat. A jakie było wasze?

Z PRL najlepiej pamiętam banana. Mojego pierwszego w życiu i chyba jedynego w Polsce Ludowej. Ojciec dostał cynk że mają je rzucić do lokalnego warzywniaka i po udanych zakupach dostałem swój rodzinny przydział, czyli sztuk jeden. Miałem ogromne nadzieje co do niego, skoro był tak niedostępny to musiał być owocem doskonałym. Cóż, okazał się gorzki i niedobry a ja okazałem się altruistą, gdyż nie zjedzoną połowę oddałem koledze z bloku, tłumacząc mu, że u nas to banów jest na pęczki, aż mi się przejadły i całkiem zbrzydły. PRL to również samochód sterowany kablem, przywieziony przez ojca z delegacji w Czechosłowacji . Został on później bardzo brutalnie zestawiony z samochodem sterowanym radiem, sąsiada, który dostał go od rodziny z USA. Wtedy pomyślałem sobie, że gdzieś musi być fajniej skoro mają tam takie samochody. Nie wiedziałem co to komunizm, a tym bardziej nie wiedziałem że ma się niedługo zawalić. Liczyłem wtedy na katastrofie, lecz nie państwa a przedszkola do którego uczęszczałem. Pamiętam jeszcze jakiś pochód pierwszomajowy czy sąsiada, który przebierał się za Mikołaja i odwiedzał wszystkie dzieci znajomych, ale chyba najważniejsze jest wspomnienie mamy, która na schodach do starego mieszkania pokazuje mi klucze do nowego M4.

Zaczyna się nowa, wolna Polska. Balcerowicz działa, kraj się zmienia. Szkoda że wtedy nie było podręczników w stylu „Jak zmienić gospodarkę sterowaną centralnie w gospodarkę wolnorynkową”. W nową rzeczywistość wchodzę z własnym pokojem, później uzupełnionym o telewizor i komputer, commodore 64, które dostaję na komunię.. Takiego zestawu zazdrości mi każdy kolega, a zazdrość wzmaga się w momencie, gdy telewizja satelitarna dociera do naszych odbiorników. Chłonę wszystko co przychodzi z zachodu: komiksy, kreskówki, gry wideo, deskorolkę. Wszystkie co „leci” w MTV jest cool, wtedy jeszcze nikt nie mówi trendy. Marzę o koszulce z Beavis & Butt-Head a siostra żyje od teledysku do teledysku The Doors, czy Pearl Jam. Ja słucham Guns & Roses, Iron Maiden i Sedes’u. Słucham raczej dla samego faktu słuchania niż z uwielbienia, choć Sedes cenie za przekleństwa. Staje się dzieckiem popkultury. Jestem w podstawówce, kompletnie nieświadom zmian jako dokonują się w naszej gospodarce. Jedynie co wiem, to, to że fabryka łożysk tocznych w której pracują moi rodzice po raz kolejny ma problemy, a ja postanawiam, że nigdy nie będę pracował w „żywicielce” Kraśnika.

Polityka dotyka mnie dopiero w 1995 roku, w czasie wyborów prezydenckich. W szkolnych dyskusjach każdy musi jasno określić na kogo głosują jego rodzice. Nie wstydzę się opowiedzieć za Kwaśniewskim, ale szkoda mi Wałęsy i jego gasnącego mitu, bo mimo, że nie orientuję się zbytnio w realiach to wiem że wąsacz dokonał kiedyś czegoś wielkiego. Liroy wraca z emigracji i wydaje płytę. Jego muzyka jest wtedy jak uderzenie obuchem dla młodzieży owładniętej disco polo. Nikt wtedy nie używa pojęcia hip-hop, dla każdego to jest rap, polski rap. Wtedy to brzmi dumnie. Mimo że piractwo przeżywa złoty okres ja mam oryginał, który następnie z dumą pożyczam dawnym punkowcom. Oni chyba z dumy nie oddają.

W 1997 wchodzimy do NATO, a ja czuję się „ważniejszym” obywatelem Europy, jestem przekonany, że Polska idzie w dobrym kierunku. W 2001 roku kończe 18 lat , jednak zbyt późno by załapać się na wybory parlamentarne, czego bardzo wtedy żałuję. Głosowanie jawi mi się świętem narodowym, okazją do czynnego udziału w życiu publicznym a nie smutnym obowiązkiem.. Rok później nasi piłkarze po 16 latach przerwy jadą na mistrzostwa świata, a ja w dniu meczu z Koreą zdaje maturę ustną z języka polskiego. Z miną i oceną bardzo dobra siadam przed telewizorem, by po kilkudziesięciu minutach, dwóch straconych bramach i kilkunastu łzach uronionych, obiecać sobie, że już nigdy, tak irracjonalnie, nie zawierzę umiejętnościom naszych piłkarzy. Niestety, nie udaję mi się wytrwać w moim postanowieniu i zostaję oszukany później jeszcze kilkakrotnie.

Polska kłoci się o wejście do Unii Europejskiej, a koledzy spod bloku straszą mnie Niemcami, którzy przyjadą i nas wykupią. W tym czasie sieci komórkowe rozsyłają smsy zachęcające do udziału w referendum, a jeden kolega pyta, gdzie ten budynek co się referendum zwie, bo chyba jakaś laska go tam zaprasza, tylko skąd ma jego numer? Europa dla niektórych zatrzymuje się na Wiśle. Polska wchodzi do UE, a koledzy chyba z obawy przed Niemcami emigrują na zachód.

W międzyczasie zostaję studentem Politechniki Lubelskiej, wydziału mechanicznego. Nauka przebiega przyjemnie, ale sam system edukacji jest mocno skostniały i trudno go nazwać – nastawionym na studenta. Wykładowcy robią łaskę że uczą, a studenci że się uczą. Jedynie jako czarny humor można zaliczyć opowieści „światowych profesorów” o świetnym systemie szkolnictwa wyższego na zachodzie, gdzie wykładowca ze studentem są na Ty i wspólnie dążą do celu. Jednak w Polsce zapominają o zachodzie i wracają do wygodnej pozycji „kata”. Brak pieniędzy nikogo nie dziwi, pozostają jedynie żarty w stylu, „najlepsze pomoce dydaktyczne uczelnia posiada na zdjęciach w gablotach”. Pozostaje to jednym z największych rozczarowań współczesną Polską, a może tu nie chodzi o system, może to człowiek jest tu problemem? Podróż do Irlandii mnie w tym utwierdza. Jest zachwycony łatwością z jaką możemy pokonywać kolejne granice, zachwycony tym że Hiszpan = Polak, nie ma podziału na lepszych i gorszych obcokrajowców. Coś co dziś wydaje się tak oczywiste, kiedyś wydawało się tak nierealne. Jednocześnie zastanawiam się cóż takiego innego jest w Irlandczykach, że potrafią więcej czasu spędzać nad docenianiem uroków życia, niż narzekając. Poziom zamożności to odpowiedź na skróty.

Rok 2007 przynosi pierwsza poważną prace. Jak to często bywa, coś przed czym mocno uciekamy, prędzej czy później nas dogania. FŁT Kraśnik czeka. Rodzice już nie pracują, ale żeby tradycji stało się zadość, fabryka ma się najgorzej w historii. Jak tu się nie uśmiechnąć?

Nigdy nie uważałem, że „coś” mi się należy od państwa. Polska nie jest moim dłużnikiem, tylko dlatego że jestem Polakiem. Może przyszło to z wychowaniem, aby na nikogo się nie oglądać, a jeśli równać to do lepszych. Może obiektywną ocenę zamazuje mi wrodzony optymizm, ale Polska jest fajna, a jestem przekonany że będzie jeszcze fajniejsza. Czy mogłoby być lepiej? Pewnie mogłoby, ale równie prawdopodobnie, że mogłoby być gorzej, niestety niebyło idealnej recepty. Oglądanie się za siebie tylko spowalnia, a termin „stracone szanse” nadal trafia na podatny grunt. Dlatego w nowej Polsce najbardziej zawodzą ludzie, a nie system. Dziś słowo „Solidarność” dla młodych osób, nie znaczy więcej niż synonim kłótni, czy w najlepszym wypadku fakt historyczny , a komunizm wydaje się tak odległy że łączenie ruchu, który obalił „władzę ludu” ze zwycięstwem jest trudniejsze niż kostka Rubika. Dlatego chciałbym aby wszyscy podpinający do swych wypowiedzi patos „Solidarności” odeszli, a wraz z nimi „stracone szanse”. Czas młodych nadszedł. Polska sobie poradzi.

Czy w PRL żyło się prościej? Nie wiem, wiem natomiast, że za tydzień lecę na Malezję na ślub znajomej, która wychodzi za Anglika. A moi rodzice w wieku 25 lat mogli co najwyżej marzyc o wyjeździe na zakładowe wczasy. Polska ma się dobrze.

piątek, 30 stycznia 2009

A walking talking question mark.


Czy radio również zniszczyło wam życie? Albo przynajmniej jeden dzień? Tak wczoraj postąpiło z moim i chyba zbytnio się tym nie przejęło, bo dziś grało jak co dzień. Nieświadomy zagrożenia czyniłem obowiązki służbowe, a mianowicie wprowadzałem do bazy danych pewne dane. Od poniedziałku wykonuję najgłupszą prace w swoim życiu, na szczęście nie sam lecz z resztą biura przez co głupota rozlewa się na wszystkich. Nie chodzi mi to u czynność jaką jest wprowadzanie danych, lecz o dane które wprowadzamy. Ale wróćmy do samej czynności, zawsze zastanawiałem się czy ludzie którzy wykonują schematyczne proste zajęcia są z nich w stanie czerpać jakąkolwiek przyjemność, albo o czym myślą w trakcie ich wykonywania. Po tygodniu zamieniania starych danych zapisanych na papieże, na mrugające znaki w komputerze stwierdzam, że jak najbardziej rozumiem te wszystkie panie w urzędach, lubiące swoją pracę, które przez 8 godzin pracy wybijają niekończącą się melodię. Fakty są takie: pracując po pewnym czasie zapominasz że pracujesz, co pozwala nie zapomnieć o wielu innych rzeczach o których zapomina się pomyśleć. Wiadomo, trzeba kontrolować to co się robi, sprawdzać, czasami nawet samego siebie poprawiać, ale po pewnym czasie tak wchodzi to w krew, że całkowicie można o tym zapomnieć, a praca będzie wykonywała się sama. A wtedy ileż tekstu, werbalnie można przekazać? Ileż ciekawych rzeczy wymyślić. Nie od dziś zresztą wiadomo, że na najlepsze pomysły wpadają bezrobotni i lenie. Co prawda, zbyt częste spoglądanie na zegarek nie jest wskazane, no ale wszystkiego mieć nie można. Także nie jest tak źle jak zdawać by się mogło, a może po prostu w poprzednim wcieleniu byłem telegrafistką w czasie wojny.

Czas wrócić do radia. Posiadając umysł wolny od pracy, wsłuchałem się w audycję. Prowadził ją facet o głosie cwaniakowatego wujka, który do każdej sytuacji ma świetną anegdotę. Owy wujek to oczywiście Janusz Wajs. Zaprosił mnie do pewnej zabawy, a mianowicie miałem w myślach(uwolnionych od pracy prostą pracą) rozwiązywać nieskomplikowane działania arytmetyczne, które dyktował co chwile. Działania sprowadzały się jedynie do sumowania najwyżej liczb dwucyfrowych. Działań było kilkanaście i Wajs czytał je w zasadzie jedno po drugim, więc można była czegoś nie zdążyć policzyć. Po ostatnim równaniu, a ja jako słuchacz nie wiedziałem kiedy się skończy, cwany wujek poprosił mnie aby szybko pomyślał sobie o jakimś narzędziu w konkretnym kolorze. Na co ja odpowiedziałem sam do siebie, czerwony młotek, a Wajs z radia mi mówi że pewnie pomyślałem o czerwonym młotku. No to sobie pomyślałem najpierw że praca nie wymagająca myślenia powoduj jakiegoś rodzaju halucynacje, czy projekcje i każdy kto je wykonuje ukrywa dla siebie ten sekrecik. Niestety prawda okazała się mniej przyjemna i strasznie brutalna. Coś w stylu odkrycia prawdy o świętym Mikołaju przez pięciolatka. Mianowicie czerwony( trochę rzadziej niebieski i zielony) młotek odpowiada 98% społeczeństwa, w pewien sposób zmusza nas do tego forma prowadzenia tej zabawy. Jedynie 2% społeczeństwa ma bardziej coś tam inaczej w mózgu rozwinięte, że jest w stanie udzielić mniej standardowej odpowiedzi. A ja z tym czerwonym młotkiem zostałem bezczelnie upchnięty w 98% , żadnej szansy na poprawę i że niby zawsze już tam będę siedział? Dla swojej wiedzy przeprowadziłem tą zabawę na pewnej osobie i wiecie co uzyskałem? Fioletową motykę! No pięknie myślę sobie, okaże się jeszcze że jestem otoczony przez dwuprocentowców i jako poczciwy 98-procentowiec będę czuł się zaszczuty. Lecz sprawa się wyjaśniła bardzo szybko, pomyślałem i wpadłem na pewną oczywista oczywistość. Mianowicie moja mniej standardową odpowiedzią był czerwony młotek, większość osób udziela jej jako standardowej, a ja udzieliłem jej jako alternatywnej nieświadomie że czerwony młotek jest standardem. Tak to tylko da się wyjaśnić, zresztą bardzo logicznie. A jeśli nie czaisz to dlatego że jesteś z 98 i nic już z Tobą zrobić się nie da. Zresztą odejdź bo to miejsce tylko dla dwójek. Ha!

PS. Stwierdzam że radiu wybaczam.

PS.2 Konkursu nie będzie, bo nie ugnę się pod perfidnym szantażem!!!

piątek, 23 stycznia 2009

Krzyk ciszy


Piekarz to ma ciężko, kierowca nie ma lekko, nauczyciel zawsze pod górkę. Nie ma prostych zawodów, są tylko lepsze i gorsze dni. Bo nawet taki aktor, może nawet komuś znany, co Janusz Gajos zwie się, wyjawił kiedyś w jakimś wywiadzie, że on również miewa takie dni, kiedy po przebudzeniu pierwsza myślą jaką jego mózg analizuje jest palący się teatr. Zacząłem się zastanawiać czy można w jakiś obiektywny sposób wybrać ten naj naj naj gorszy/trudniejszy zawód III RP i nie myśląc długo stwierdziłem że oczywiście nie można. Co nie stało na przeszkodzie aby swój własny typ wybrać. Mój typ padł na piękny i niezmiernie pożądany zawód, a mianowicie na zawód dziennikarza muzycznego[tada!!!!!]. Mogłoby się wydawać, że nie może być nic lepszego niż zawodowe słuchanie muzyki. Chodzenie na koncerty, gadanie z pijanymi i naćpanymi artystami, a wcześniej picie i ćpanie z tymi artystami. Czy wreszcie łapanie za jędrne pośladki młode dziewczęta przychodzące na koncerty z nadzieją że poznają jakiegoś pośrednika, który wprowadzi je na wyższą półkę zabawy. Mogłoby się zdawać że dziennikarz to ma klawe życie, ale wiecie co? NOT! Pamiętajcie że żyjemy w Polsce, także do zawodu dziennikarza muzycznego dodajemy przymiotnik „polski” i zawód nabiera ciężaru gatunkowego. Wyobraźcie sobie np. taka sytuacje, jesteście owym dziennikarzem, spotykacie sąsiada, który pyta co tam ciekawego w pracy oraz co mu polecicie do przesłuchania? Więc odpowiadacie że polecić możecie np. Kings of Leon bo niedawno to recenzowaliście i jest godne polecenia, po czym sąsiad pyta czy to może rock, na co wykręcająco odpowiadacie że w zasadzie teraz jest taki miks gatunkowy, że trudno taka klasyfikację czynić, ale można to uprościć do rock’a. Jemu niestety to nie wystarcza i drąży czy może to podobne do Iry, bo ta mu się bardzo podoba. Na co bardzo spokojnie odpowiadacie, że Ira to podobna jest do gówna, a to na pewno nie jest do niego podobne. Albo pomyślcie o tych ciągłych bezowocnych próbach wypromowania ciekawych nowych artystów, a i tak popularne staje się to co puści „Zetka” czy „Eska”. Oszaleć można, ciągła frustracja oraz zaskakujące wrzody żołądka gwarantowane. Niema lekko ale dochodzimy do sedna. Czy zdajecie sobie sprawę jak to jest żyć ze strasznym faktem, znanym tylko w środowisku zawodowym. Fakt, który bezczelnie obnaża Polaków Co najgorsze fakt ten publicznie ujawniony mógłby spowodować załamanie się kariery zawodowej ujawniających, czy warto zaryzykować? Może prawda będzie oczyszczająca? Konieczne katharsis? Ja Wam pomogę drodzy dziennikarze. Wyjawię fakt który chcielibyście wykrzyczeć każdemu napotkanemu człowiekowi, albo wysmarować tym faktem cały specjalny dodatek do wyborczej, poświęcony frustracji Polaków. Będziecie mogli z honorem spojrzeć w lustro i zapomnieć o niszczącej was od środka hipokryzji.

Czynię to za was dziennikarze, owym faktem jest że ...

.

.

.

[robię tak abyście przypadkiem nie przeczytali finałowego zdania czym zabilibyście sobie całą frajdę płynącą z czytania tego posta, względnie skrócili nudę wynikającą z czytania tego posta]

.

.

.

Polacy nie mają gustu.

PS. Kto pierwszy zgadnie skąd pochodzi tytuł tego wpisu, wygra piwo. Duże!!!

niedziela, 11 stycznia 2009

Born rich.



Wszytsko co dobre kiedyś się kończy!
Zacznę tym mało optymistycznym hasłem. Niestety jutro back to reality, czyli powrót do pracy. Nawet nie chodzi tu o sam profil pracy, raczej o sam fakt.

Mówię wam nic nie robienie, czyli możliwość robienia tych wszystkich innych rzeczy, nie mając świadomości że teraz cholera powinno się pracować, jest cudowna. Wczoraj obejrzałem jakiś film z Hugh Grant'em, gdzie grany przez niego bohater żył z tantiemów za pewną świąteczną piosenkę, która napisał kiedyś jego ojciec.  Dodam, że żył dostatnio. Lecz co było łatwością jego życia, było jednocześnie jego klątwa, ponieważ czuł się gorszy, jako ten co nic nie robi. Tak sobie pomyślałem, ciekawe jakby to było, mieć świadomość że pieniądze nie są Ci potrzebne, bo już je masz, masz kupę wolnego czasu i co dalej? No wiadomo, zobaczysz pół świata, trzeba trochę w domu posiedzieć. No właśnie i wtedy co, ciekawe tak naprawdę na ile motywuje nas ambicja a na ile pieniądze. Oczywiście każdy powie, że tak tak pieniądze są bardzo ważne, ale najważniejsze są moje ambicje. Pewnie tak jest, ale chciałbym  to sprawdzić:). Bo może było by tak, że ambicje ambicjami, ale  w pewnym momencie swego bogatego życia, zapełnionego wyjazdami, spotkaniami ze znajomymi i imprezowaniem z nimi, zakupami i tym podobnymi rzeczami doszlibyśmy do wniosku, że kurcze no jest mi zajebiście, szkoda mi czasu na ambicje. Ale raczej nam to nie grozi, choć ja jakbym np. wygrał w totka, to postanowiłem zostać DJ, grałbym imprezy electro a moim największym atutem byłoby to że nie trzeba by mi było płacić. O! Tak jak pan poniżej bym grał.


Czyli jak sami widzicie byłbym zajebisty, no ale co ja moge jak jutro do pracy.

PS. Wszystkiego najlepszego w nowym roku. Juhuuuuuuuuuuuuuuuu.